Po długich dziewięciu latach "zalegania w jednym miejscu" wybrałam się na urlop(ik) nad morzem. Króciuteńki, bo tylko kilkudniowy, ale za to jaki emocjonujący. Choróbsko, które dopadło mnie w 2008 r. skutecznie odebrało mi dużą część mojego życia. Musiałam zapomnieć o podróżach, ukochanych górach, długich wędrówkach z plecakiem i wielu jeszcze innych przyjemnościach.
Przez te długie i chwilami bardzo trudne lata jakoś ogarnęłam temat i ujarzmiłam przeciwnika. Wojny jeszcze nie wygrałam, ale w mniejszych potyczkach to ja zaczęłam zwyciężać. To z kolei dodaje mi sił do dalszego mierzenia się z złowrogą bakterią. A ten wyjazd był małym krokiem w dobrą stronę.
Orzeźwiający wiatr od morza, cudownie miękki i ciepły piasek pod stopami, kojący szum fal, krzyk mew krążących nad plażą, śmiech dzieci wbiegających do zimnej wody... Tak dawno tego nie doświadczałam, że nawet gwar na głównej promenadzie i niezliczona ilość hal namiotowych z wyrobami made in China nie zepsuły mi humoru. Te kilka dni nad morzem mimo, że wyczerpały mnie fizycznie (nie pamiętam kiedy ostatnio tak wiele spacerowałam, a w zasadzie kiedy mogłam tak dużo spacerować:)) dodały mi sporo nowej energii. Było cudnie, tak zywczajnie niezwyczajnie!
Żeby nie było, że mnie tam nie było ;)
Latarnia morska z dedykacją dla Tary :) Choć niezbyt wysoka, dla mnie stanowiła wyzwanie. Zdobyłam ją z wypiekami na twarzy i lekką zadyszką.
Jeśli wypad nad morze, to i rybka, gofry, lody... ogrom kalorii, które ze smakiem pożarłam ;) Raz nie zawsze!
Wspomnienie z dzieciństwa - wata cukrowa - nigdy więcej(!) Takiej ilości cukru nie da rady zjeść.
Bliskie spotkanie z przedstawicielami innych gatunków :)
Ptaszory...
Spacerując mało uczęszczaną drużką wśród pozostałości Fortyfikacji Obronnych z czasów II Wojny Światowej dojrzałam sympatycznego rudzielca. Przez dłuższą chwilkę przyglądaliśmy się sobie z daleka. Skupiona na tym futrzanym jegomościu, który z zainteresowaniem pomaleńku schodził po murku w moim kierunku nie zauważyłam ... no właśnie czego nie zauważyłam?
Następnego dnia w tym samym niemal miejscu, tuż za płotem zauważyłam małego jelonka. Staliśmy tak przez dłuższą chwilę przypatrując się sobie z zaciekawieniem. Byłam tak zauroczona, że zapomniałam, że trzymam w dłoniach aparat fotograficzny. Nagle za moim plecami pojawił się jakiś przechodzień i malec czmychnął w zielone gąszcze. W ostatniej chwili pstryknęłam chociaż jedną fotkę upamiętniającą to nasze niecodzienne spotkanie.
W porcie rybackim obok krążących nisko mew łakomo spoglądających na wyrzucane resztki ryb spacerowały urocze kociaki.
Spotkałam jeszcze konika, który wyglądał prawie jak przyjaciel Pipi Langstrumpf - koń Alfonso jak malowany!
Byłam, zobaczyłam, wróciłam...
Troszkę za krótko, troszkę za szybko, ale ważne, że w ogóle!