Zapowiedź kolorowej sukienki znalazła się na blogu już kilka tygodni temu. Nie żeby szycie zajęło mi aż tyle czasu, ale tak się złożyło, że od momentu jej dokończenia nie było okazji do założenia jej i sfotografowania. Zdjęcia powstały przy sztucznym świetle, więc niestety nie oddają oryginalnych kolorów materiału. A szkoda! Baza to ciemna, butelkowa zieleń, na której znajdują się ok. półcentymetrowe kwadraciki w kolorze intensywnej czerwieni, żółci, pomarańczu, lawendy, fioletu i błękitu.
Wyjątkowość sukienki polega na tym, że materiał, z której powstała ma blisko 30 lat (!). Moja mama otrzymała go w prezencie od swojej przyjaciółki. Po czasie leżakowania w szafie mama ofiarowała go mnie. Z uwagi na konkretny wiek dzianiny pracę nad sukienką zaczęłam od solidnego prania, żeby w praktyce przetestować jej trwałość i odporność. Skoro nie rozpadła się w praniu, to myślę, że jeszcze długo mi posłuży J.
Kopertowa góra z wiązaniem na tyle - podkreśla talię. Z kolei trapezowy dół, z czterech niewielkich klinów z kilkoma dodatkowymi zakładkami - ukrywa biodra. Do tego krótki, kimonowy rękawek, który pozwala na założenie sukienki bezpośrednio na ciało jak i na dopasowaną, bawełnianą bluzkę. Sukienka jest niezwykle wygodna. A jej wielką zaletą jest to, że nie gniecie się w trakcie noszenia. Ba, nawet po praniu nie wymaga prasowania!
Szycie tej sukienki pokazało mi, że najwyższy czas pomyśleć o zakupie nowej maszyny, bo co jak co, ale dzianiny jakoś jej nie leżą. Regulacja też na niewiele się zdaje. Czas pożegnać mojego ukochanego Pfaffa, towarzysza wielu nieprzespanych nocy i wysłać go na zasłużoną emeryturę.
sukienka - hand made by ThimbleLady; bluzka - no name; rajstopy - Gatta;