Za co lubię jesień? Bo, że lubię to wiadomo! Lubię za magię kolorów, za szelest liści pod butami, za cudowne w dotyku kasztany, za grona jarzębiny, za zupę dyniową i placuszki z dyni. Lubię też za kojący zmysły stukot kropli deszczu o szybę i parapet, pod warunkiem oczywiście, że jestem w domu, w ciepełku...
Kasztany zbieram namiętnie i nigdy nie mam ich dość, jedynie rozsądek mnie troszkę powstrzymuje. Rozkładam je po mieszkaniu, w pracy na biurku, chowam po kieszeniach, od kilku lat robię też z nich nalewkę na stawy.
Z kolei jeśli chodzi o dynię to kiedyś jej wręcz nie znosiłam, podobnie zresztą jak szpinaku i zalewajki. Takie moja jedzeniowe traumy. Gdy byłam dzieckiem zostałam zmuszona do zjedzenia szpinakowej papki bez smaku. Brr na samo wspomnienie aż mnie otrząsa. Podobnie miałam z dynią. Mama koleżanki poczęstowała mnie słodko-kwaśną zupą dyniową. Stała nade mną i głosem nieuznającym sprzeciwy zachęcała mnie do jej zjedzenia. Zupa nic a nic mi nie smakowała. Tylko przez grzeczność i trochę ze strachu jej nie wyplułam. Przez lata nie mogłam na te dania patrzeć i nikt żadną siłą nie był w stanie zmusić mnie do ich degustowania. Wszystko się zmieniło gdy dorosłam i sama zaczęłam eksperymentować w kuchni. Dziś zarówno szpinak (najlepiej świeży, a jeśli mrożony to tylko w całych listkach) jak i dynię uwielbiam. Oba dania w wersji na pikantno z czosnkiem, pieprzem cayen, odrobiną kurkumy. Jedynie do zalewajki nie potrafiłam się przekonać i po tej jednej nieudanej próbie nigdy więcej jej nie próbowałam.
Dlatego jeśli słyszę słowo jesień to myślę dynia i kasztany :) Gdy więc tylko lato zaczyna pomaleńku się wycofywać ustępując miejsca jesieni z uwagą wypatruję dyniowych piękności. W tym roku jedną taką spotkałam na swojej drodze do pracy. To była taka niepokorna i ciekawa świata dynka, bo jedną z gałązek wypuściła poza ogrodzenie. Najpierw pojawiły się listki, potem żółty kwiat, a z niego pomaleńku zaczęła wyrastać żółta kuleczka. Gdy mijałam ją w drodze do pracy niemal z każdym dniem była większa i większa. Uśmiechałam się na jej widok. Pewnego dnia już jej nie zobaczyłam. Zapewne wylądowała na czyimś talerzu...
No aż mi się nieco smutno zrobiło. Ale też oczami wyobraźni zobaczyłam parującą na talerzu, pełna smaku i energii dyniowa zupę. Tego już nie dało się powstrzymać :). "Na straganie w dzień targowy" znalazłam dwie wielgachne dynki. Jedna ładniejsza od drugiej. Nabyłam spory kawał tej zielonej i zabrałam się za gotowanie.
Zainspirowana dyniowym dniem w trakcie gotowania zupy ufilcowałam sobie własną, maleńką dynię. Mam nadzieję, że co jak co, ale tej to już mi nikt nie zje... chyba... ;)
I jeszcze kilka jesiennych kadrów zrobionych zanim mój ukochany aparat fotograficzny padł całkowicie i nieodwracalnie...
Poznańska Cytadela z kasztanowymi alejkami. To tam w tym roku zbierałam wielkie kolczaste kule, z których wyłaniały się cudne kasztany.
A tu kilka fotek z blokowiska, na którym mieszkam. Jak widać i w takim miejscu jesień potrafi zachwycać...
Pozdrawiam Was jesiennie, słonecznie, kolorowo i dyniowo ;)