Wakacje wielkimi krokami zbliżają się ku końcowi. Prawdę powiedziawszy niewiele to u mnie zmienia. Urlopu i tak nie miałam i nie zapowiada się aby coś się w tym temacie zmieniło. Troszkę mi za nim tęskno, ale jak nie można to nie można. Przeraża mnie jednak fakt, że już za kilka dni na ulice miasta wrócą samochody „wakacjowiczów” co przy rozkopanych ulicach, rondach i chodnikach oznacza nic innego jak ekstremalne korki. Ale jeszcze przez kilka dni postaram się o tym nie myśleć J.
Przeglądając archiwum postów zauważyłam, że dotychczas nie pokazałam żadnej tak popularnej maxi dress. Dlatego dziś na blogu premiera długiej sukienki! Sama sukienka już taka premierowa nie jest. Uszyłam ją ponad dziewięć lat temu przy okazji wyjazdu do jednego z krajów, w którym to tradycja nakazuje kobietom zasłaniać zarówno nogi jak i ramiona. Okazała się idealna na wakacyjne wojaże – lekka i niegniotąca się tkanina, nieskomplikowany fason, kwiecisty wzór i uniwersalne kolory sprawiły, że sukienka ta mimo upływu lat wciąż wisi w mojej szafie. Dopasowana na górze z okrągłym dekoltem i krótkimi rękawkami, u dołu składa się z czterech trapezowych klinów ułatwiających swobodne poruszanie. Odcinana pod biustem, z wąskim paseczkiem i przezroczystą klamerką na przedzie z tyłu zapinana jest na maleńki guziczek. Wspominam o nim ponieważ jest dla mnie szczególny – pochodzi z sukienki mojej babci. W masie plastycznej wyrzeźbiony jest cudny wazonik wypełniony po brzegi kwiatami - zdjęcie niestety nie ukazuje jego uroku.
Podsumowując można rzec krótko - „zakwieciło się” - kwiaty na sukience, kwiaty na guziczku i jeszcze na palcu wielka rozwinięta róża – ale jak szaleć to szaleć J.
sukienka - hand made; balerinki - Laura Bailey's; pierścionek - prezent